Świat na krawędzi? Część 3.

Świat na krawędzi? Część 3.
Fot. Robert Metz / Unsplash

Dziś grozi nam więcej niż zwykła recesja w dziedzinie wzrostu gospodarczego. Zdaje się, że człowiek wynalazł już wszystko, co było do wynalezienia. Wzrost, mimo doniesień tabloidów, sensacyjnie wieszczących kryzys Państwu Środka, będzie dotyczył tylko Chin. Reszta świata przeżywa masowy kryzys inwestycyjny, choćby to stało w sprzeczności z obecnymi danymi statystycznymi poszczególnych najwyżej rozwiniętych państw. Prognozy niewesołe zweryfikował w dół koronawirus. I takimi katastroficznymi doniesieniami jesteśmy bombardowani każdej sekundy. Potęguje się wrażenie chaosu, niepewności, zagrożenia. Czy słusznie?

W dziedzinie globalnej gospodarki, która wkracza w erę czwartej rewolucji przemysłowej (4.0), jedną z podstawowych przyczyn tego stanu rzeczy jest brak odpowiedzi na pytanie, skąd mamy wiedzieć, w jakich wymiarach i którzy przedsiębiorcy korzystają z technologii dotowanych przez państwa? Czy choć część zysków trafi z powrotem do budżetów państwowych, do podatników?

Rząd duński znalazł odpowiedź na to pytanie. Założył tzw. Fundusz Wzrostu, który skupuje udziały w duńskich start-upach. Zainwestował 2 miliardy euro w sześć tysięcy przedsiębiorstw i stworzył 100 tysięcy miejsc pracy. Wszystkie te firmy wykorzystują niekoniecznie zaawansowane technologie. Są wśród nich takie, których sukces wynika z talentów artystycznych, designerskich. W jedną z takich firm Fundusz zainwestował 10 lat temu 1 milion euro. Firma odniosła taki sukces, że dziś te udziały są warte 100 milionów euro. Przebicie niewiarygodne. Pieniądze mogą jednak wracać do podatnika i znów generować zyski dla niego, pod warunkiem, że są mądrze zarządzane. To nie jest jakiś pomysł z kosmosu. Także i w Polsce powstają setki start-upów, w które pompowane są publiczne pieniądze, zwykle będące własnością agend państwowych i samorządów, które pozakładały agencje rozwoju regionalnego, promocji przedsiębiorczości i rozwoju, inkubatory przedsiębiorczości i wiele podobnych instytucji otoczenia biznesowego, w których pierwsze skrzypce grają samorządy terytorialne. Podatki i nisko oprocentowane kredyty idą na badania, ale w oparciu o rozwiązania ekonomiczne. Instytucje te wkładają np. w dobrze rokującą firmę, w start-up, średnio około 200 tysięcy złotych. W przypadku sukcesu po kilku latach, kiedy firma jest stabilna i osiąga sukces rynkowy, agencja wyciąga swój pomnożony wkład i inwestuje w kolejną początkującą firmę. Tak więc publiczne pieniądze pełnią rolę wiecznie żywych i coraz większych drożdży, mogących zaspokoić kapitałowy głód na rozruch coraz większej liczbie firm. By nie być gołosłownym przywołam przykład Agencji Rozwoju Regionalnego S.A. w Bielsku – Białej, czy największego potentata na tym rynku w kraju, Górnośląskiej Agencji Przedsiębiorczości i Rozwoju Sp. z o.o. w Gliwicach, która z zabójczą skutecznością przejmuje słabsze kapitałem ludzkim i finansowym podobne instytucje i buduje swoiste imperium, którego sensem jest praca na rzecz narodzin dobrze rokujących przedsiębiorstw bazujących na wysokich technologiach, bądź po prostu dających dużą pewność sukcesu na rynku. W ten sposób spełniany jest postulat zwrotu publicznych środków włożonych w badania i rozwój, a zwielokrotniony zysk ze sprzedaży wcześniej włożonych w te firmy aktywów, pozwala na jeszcze szersze objęcie wsparciem kolejnych przedsiębiorców. Tak rośnie potęga instytucji publicznej, pomnażającej nie tylko grosz publiczny, ale generującej wysoko specjalistyczne miejsca pracy.

Niewątpliwie samorządy, powołując do życia agencje rozwoju regionalnego i lokalnego, parki naukowo-technologiczne, centra transferu technologii, są o wiele bardziej skuteczne i kreacyjne, skore do podejmowania zwiększonego ryzyka biznesowego, inwestycyjnego niż instytucje państwowe, dzielące potężne kwoty na wielkie firmy ze wszystkimi ograniczeniami w postaci biurokracji, przestarzałych metod zarządzania, rozmytej odpowiedzialności i bezadresowości pieniądza, którym obracają. W mniejszych regionalnych i lokalnych środowiskach publiczny pieniądz ma swój adres pochodzenia – samorząd i przeznaczenia. Stokroć łatwiej go rozliczyć, skontrolować i określić odpowiedzialność za jego losy. Być może jeszcze nadejdą takie czasy, kiedy duże publiczne środki, miliony złotych, za pośrednictwem takich instytucji, będzie się inwestowało nawet w akcje upadających firm, które jednak mają realną wizję reanimacji. Osiągnąwszy sukces – lwią część pomnożonego wkładu publicznego zwrócą po prostu ludziom w postaci nowych miejsc pracy w kolejnych firmach. I tak to powinno się toczyć. Jak perpetuum mobile. Powinno, ale trzeba pamiętać, że rozważamy sferę obarczoną potężnym ryzykiem biznesowym, w której zasada, że tylko co drugie takie przedsięwzięcie się udaje, zdaje się być i tak nieco na wyrost. Dlatego właśnie urzędnicy wsadzeni na tę beczkę prochu boją się podejmować jakiekolwiek ryzyka. To jest najpotężniejsza tama dla wzrostu gospodarczego.

Oczywiście, nakreślone wyżej teoretyczne ramy funkcjonowania samonapędzającego się mechanizmu, który przy użyciu publicznych funduszy ma napędzać wzrost gospodarczy i postęp technologiczny, a w konsekwencji cywilizacyjny – cokolwiek w przyszłości będzie to oznaczać – według obecnego rozumienia spraw świata, powinny się w konsekwencji sprowadzić do jednego celu. Jest nim wykreowanie takiego modelu, w którym publiczne środki nie będą już finansowały badań w sektorze prywatnym, a on sam przejmie tę rolę. Państwo, także jego struktury samorządowe, muszą sobie znaleźć w tym nieznanym jeszcze systemie, takie miejsce, by móc we współpracy z biznesem zaspokajać coraz to bardziej wysublimowane potrzeby bytowe lokalnych, regionalnych, ale i tej globalnej skali, w postępie geometrycznym zwiększającej się populacji.

Nie wystarczy więc, by rządy troszczyły się o udziały w zyskach celem finansowania kolejnych projektów. W tym aspekcie pojawia się coś, co w dobie automatyzacji, robotyzacji, a w końcu zarządzania, czyli nie tyle metod, co motywacji sprawowania władzy w wymiarze globalnym, ma fundamentalne znaczenie. To coś jest specyficzne i typowe tylko – przynajmniej na razie możemy to twierdzić z pełnym przekonaniem – dla rodzaju ludzkiego. Warto w tym miejscu przytoczyć fragment pewnego przemówienia z początku lat 60. ubiegłego stulecia: „Postanowiliśmy polecieć na Księżyc. Zdecydowaliśmy się w ciągu nadchodzących 10 lat polecieć na Księżyc i dokonać innych rzeczy nie dlatego, że są łatwe, ale właśnie dlatego, że są trudne, a przez to zmuszą nas do lepszej organizacji i wykorzystania wszystkich naszych umiejętności. Jest to wyzwanie, które chętnie podejmujemy, którego nie chcemy odkładać, i któremu zamierzamy sprostać, podobnie jak innym”. To oczywiście JFK – wizjoner, który dowodzi, że warto marzyć i w pewnym sensie być szalonym,  podobnie zresztą jak potem Steve Jobs, podkreślający potrzebę afirmacji pasji i szaleństwa. Wymowa tych czysto ludzkich postaw jest – w odniesieniu do problematyki tutaj poruszanej – jednoznaczna. Chodzi o to, że tylko wtedy dokonamy wielkich rzeczy, gdy zarówno sektor prywatny, jak i publiczny otworzą się na marzenia i doniosłe cele. Kennedy ponad pół wieku temu mówił też, że dzięki projektowi kosmicznemu, choć był on dopiero w stadium początkowym, powstały setki nowych przedsiębiorstw i dziesiątki tysięcy nowych miejsc pracy. Podkreślał, że przemysł kosmiczny wymaga nowych inwestycji i wykwalifikowanego personelu, że tylko wówczas, gdy te warunki będą spełnione, można będzie mówić o beneficjach i postępie.

Czy coś w tej materii się zmieniło? Na pewno nie. Nie zmieniły się najważniejsze motywy działania ludzi, wypływające z ich genetycznych, ale nie tylko, cech, wyrażających się w zakodowanej wierze w moc sprawczą człowieka, w siłę wizji, jako motywu życia. To jest tym bardziej niezwykłe, że przeważnie, a w zasadzie nigdy, ludzie – podejmując kolejne wyzwania – praktycznie nic nie wiedzą o korzyściach, bądź zagrożeniach, jakie realnie spowodują tak w wymiarze indywidualnym, jak i globalnym, dla całej populacji globu.

To już nie tylko „lemowska” science fiction z jakże ważnymi w niej elementami filozoficzno-egzystencjalnymi. To rzadka, ale jednak, praktyka. Przywoływana wyżej Dania ma w planach do 2050 roku być krajem wolnym od paliw kopalnych. W przemyśle ma się to stać już w ciągu dziesięciolecia. To przykład prawdziwego wizjonerstwa i odwagi w kreśleniu planów na przyszłość, wydawało by się – niemożliwych. Dzieje się już tak, mimo, że ambitne pomysły i długofalowe wizje nadal nie są ważnymi elementami kreowania polityki. Wszak drugą stroną natury ludzkiej jest skłonność do oportunizmu i lęk przed nieznanym. W sferze polityki i kręgów decydenckich te postawy cieszą się szczególną – niestety – estymą. To dlatego świat jest tak bardzo zróżnicowany pod względem poziomu cywilizacyjnego rozwoju. Oczywiście, zasoby, zbudowany na kolonialnej grabieży i w wyniku agresywnych wojen potencjał, wiodąca rola kompleksów militarno-wojskowych i czego tam jeszcze byśmy ze śmietnika historii ludzkości nie wyciągnęli – mają wielkie znaczenie. Jednak to właśnie większa lub mniejsza skłonność do podejmowania ryzyka, wyzwań, współpracy, zawsze odgrywały rolę najważniejszą w przyspieszaniu lub stagnacji rozwoju. W dzisiejszym świecie spełnianie marzeń wielkiego kalibru jest możliwe tylko dzięki porozumieniu rządów, parlamentów, przemysłowców i organizacji pozarządowych, choć, to, co robią np. Elon Musk, czy 36-letni Mark Zuckerberg, mogłoby pozornie świadczyć o czymś zupełnie innym. Ale ich przywołanie nie jest przypadkowe, bowiem wskazuje na bardzo istotny, a jednocześnie skomplikowany warunek powodzenia lub porażki – na przywództwo, a właściwie na jego wymiar. To dygresja, ale ważna, ponieważ takich ludzi wymienia się jednym tchem z przywódcami mocarstw, konstruując rankingi najbardziej wpływowych osób na świecie.

Duńczycy potrafili się porozumieć co do realizacji swoich ambitnych planów energetycznych we wszystkich wymienionych płaszczyznach, a jednak nikt nie słyszał o jakimś charyzmatycznym liderze tego projektu. Wynika z tego, że sposobów i metod wprowadzania w życie idei jest wiele. I nie jest już istotne, czy dotyczą one opanowania przestrzeni kosmicznej, czy rozwiązania problemu smogu.

Najważniejsze jest to, by cel był konkretny – w każdym przypadku, ponieważ będzie można sprawdzić, czy został osiągnięty. A wyzwania nie zawsze są jasno określone, w związku z czym nie wiadomo jak mierzyć sukces. Zadania powinny być jasno nakreślone i nie powinny skupiać się na jednym sektorze. Zazwyczaj mamy skłonność do wyznaczania jednocześnie wielu celów, co uniemożliwia osiągnięcie sukcesu w przynajmniej ich części, a nawet w jednym. Trudno jest też monitorować rozproszone działania. Ponadto wizja zmusza do współpracy wiele podmiotów. A zatem wielkie wyzwania wymagają współpracy sektorów. Kluczowe branże najbardziej rozwiniętych krajów: motoryzacyjna, kosmiczna, finansowa i sektor kreatywny nie mogą działać odrębnie. Trzeba wyznaczyć cel, które zintegruje ich działania. Człowiek poleciał na Księżyc dzięki wysiłkowi 14 branż, w tym sektora innowacyjnych produktów tekstylnych. Ale czy ktoś choć wspomniał, że w procesach prowadzących do zintegrowanej współpracy pojawił się nawet mały symptom świadczący o totalitarnych zakusach administracji rządowej? Wobec bardzo trudnych zadań i sytuacji pokusa sięgania po „ręczne” sterowanie jest ogromna. W świecie polityki odporność na nią wyznacza tendencja lub jej brak do nacjonalizacji potencjału wytwórczego, czyli skłonność do stosowania zasady prymatu polityki nad ekonomią. Jej iluzoryczności i totalnej nieskuteczności dowiodła historia państw, do grona których należy i Polska. To traumatyczne doświadczenie powinno być wielką przestrogą na dziś i na przyszłość. Z drugiej strony nieprzytomne pompowanie publicznych środków w sektor prywatny, który miast generować postęp technologiczny w większości tylko komercjalizuje wynalazki, innowacje, patenty i odkrycia sfinansowane z pieniędzy podatników, także powinno mieć swoje granice.

Nie mam recept na rozwiązywanie wielkich współczesnych problemów, nie znam odpowiedzi nie tylko na te fundamentalne, ale i na większość nawet prozaicznych, banalnych pytań. Nie wiem, jak pokojarzyć sprzeczne interesy, jak pokojowo, demokratycznie poskramiać żądzę władzy, chore ambicje, kompleksy, niemoc i bezmyślność, a skutecznie wspierać rozsądek, uczciwość, dobrą wolę i przekonanie, że sukces i dobro są w zasięgu ręki. Wierzę jednak głęboko w jedno. W sens stawiania pytań i poszukiwania na nie odpowiedzi. Nadal mam przekonanie, że pytania ”dlaczego?”. „jak?” i „czy?” nadal będą drogowskazami na naszej drodze. Bo zastanawianie się nad odpowiedzią „po co?” świadczyłoby już tylko o samospełniającej się przepowiedni o zmierzchu cywilizacji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *