Przy Wigilii o szklance cukru…

Przy Wigilii o szklance cukru…

(…) Do kilkutysięcznej Tary nad Irtyszem uciekaliśmy z tajgi parę dni. I wspominam zdarzenie, które tak mocno, jak mało które, wryło mi się w pamięć na całe życie. Na przedmieściach mama poprosiła jakąś kobietę o pomoc, robiło się ciemno. Byliśmy bardzo wyczerpani i głodni. Była Wigilia. Tamta gospodyni zaprosiła do środka chatynki i ugotowała ziemniaków. Jeszcze gorące, w łupinach rozsypała na gołym stole. Takiej uczty w całym późniejszym życiu już nie doświadczyłem. Biedni, skromni ludzie podzielili się z nami, z obcymi tym, czym mogli. Zasiadając do wigilijnej wieczerzy do dziś przywołuję tamte wspomnienia. (…)

Fragment zacytowany w leadzie, pochodzi z książki Jana Truszkowskiego „Wstawaj, na Sybir nas wywożą”.

Opowiadał mi przyjaciel, który swego czasu postanowił pontonem przepłynąć całą Lenę od Gór Bajkalskich do Morza Łaptiewów – to jakieś cztery i pół tysiąca kilometrów. Pewnego dnia, jak zwykle przed wieczorem przybił do brzegu, by rozbić obóz i kiedy rozpalał już ognisko odwiedził go tubylec i zaprosił do domu. Nie chciał w ogóle słyszeć, że kolega dziękuje za gościnę, że ma wszystko, co potrzeba, nie chce zwalać się tak późno komuś na kark. W domu gospodyni poczęstowała go porządną kolacją, zaścieliła  łóżko i kiedy następnego dnia Roman żegnał się już z domownikami, namawiali by został i poczekał na świeży chleb, który dopiero rośnie. Kolega serdecznie podziękował, ale grzecznie odmówił tłumacząc się brakiem czasu. Po kilku godzinach na rzece usłyszał dźwięk motorowej łodzi – dogonił go syn gospodarzy. Wręczył wodniakowi kilka bochenków chleba, przekazał, że tata kazał gościowi wpadać zawsze, kiedy będzie w okolicach  i odpłynął. I powiada Roman, że mogło to być jakieś pięćdziesiąt kilometrów  od tamtej chaty, dlatego ten gest nabrał szczególnego znaczenia. Każdy litr paliwa droższy tam od złota, inaczej niż łodzią nie ma kontaktu ze światem. Dla tamtych ludzi – eta normalna!

***

Kilka lat później dotarliśmy już razem do Czukczów daleko za Kołem Polarnym.

Zaproszono nas do jednej z jurt i spytano, czy nie napilibyśmy się herbaty? No, jakże odmówić przy czterdziesto-stopniowym mrozie? Rytuał wyglądał tak: ucieszony naszą wizytą gospodarz wygrzebał najpierw przyprószone śniegiem śpiące psy, przytroczył je do sań i popędził nad zamarzniętą rzekę. Tam odrąbał kilka brył lodu i po jakiejś godzinie wrócił. Poodpinał zwierzęta, sanie schował pod wiatą i wszedł z wiadrem do izby. Dołożył do ognia opału z wysuszonych reniferowych placków i nim lód się roztopił, a w kociołku zabulgotało, znów musiała minąć następna godzina. Teraz wsypał do niej uzbierane w tundrze zeschłe ziele i mieliśmy wreszcie… gorącą herbatę. (Między nami mówiąc, strasznie to było niedobre). Opowieść banalna, prosta, a może nawet zabawna? Dla mnie tamta „herbatka” stała się jednak – obok innych syberyjskich doświadczeń – najprawdziwszą lekcją życia. Tamto spotkanie nauczyło mnie więcej niż wyczytałem w grubych, mądrych księgach. W dalekiej Jakucji nauczyłem się dystansu, zrozumiałem, że wszystko zależy od miary, jaką przykłada się do każdej, najdrobniejszej i najcięższej czynności czy sprawy!

Po kilku wyjazdach, włóczenia się po tamtej krainie w różnych porach roku, noclegów pod syberyjską chmurką, w namiotach, w brudnych budach, kontenerach, jurtach uświadomiłem sobie, że to, co kiedyś wydawało mi się prozaiczne, nieciekawe, irytujące, tam znów odzyskiwało kształt, blask i znaczenie. Dokonałem kopernikańskiego odkrycia, że wszystkie­mu winien zwyczajny brak naszego mocnego kontaktu z matulą Ziemią i odwracanie się od ludzi. Za każdym razem rodziłem się na nowo i przekonałem się, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest dla człowieka…  zdrowy sen.

To, co nas – cywilizowanych ludzi – wyniszcza, to ciągły po­śpiech, bo rano do pracy, a po drodze niespodziewane korki, to, tamto, tramwaj, ścisk, niechciany bliski kontakt z obcymi. W rezultacie wchodząc do biura, już mamy skołatane nerwy, czeka na nas szef oprawca, bo sam jest przecież kłębkiem nerwów, a obawa o posadę każe podwładnym zachowywać się czujnie i uprzejmie. W efekcie po kilkudziesięciu latach takiej męczarni przypominamy psy­chicznych rozbitków. Pędzimy po miastach swoje zżerające nam zdrowie i nerwy marne żywoty i zatracamy zdolność cieszenia się sprawami małymi, a ważnymi. Prawdziwe życie zastępuje nam erzac, czyjeś życie, chociażby z głupich telenowel. Wpuszczamy pod swój dach obce postaci, z czasem uważamy je za swoich bliskich. Są nawet fani, którym się wydaje, że to, co na ekranie, dzieje się w „realu”, aktor w isto­cie jest lekarzem, księdzem, policjantem, a aktorka aniołem, posłanką lub prostytutką. Bywa też i tak, że aby wyrwać się choć na chwilę z owej ponurej rzeczywistości, pocieszyć się czymkolwiek, dać sobie nagrodę, pozwolić sobie na odrobinę luksusu, sięgamy po używki, zwłaszcza alkohol. Ubarwiamy w ten sposób szare życie, na moment przydajemy mu sensu. Nie­stety, z momentów powstają przyzwyczajenia i uzależnienia. Zło w tym przypadku polega na tym, że są to przyjemności łatwo dostępne i bardzo pociągające, ale rujnujące system nerwowy. I znów istny spadanie, korkociąg, istny dom wariatów…

Tam, daleko od domu, na własnej skórze doświadczałem tego, że w przyrodzie można nauczyć się rozsądku, dystansu, że o kłopotach należy myśleć tylko wtedy, jeśli to myślenie to ma jakikolwiek sens. Problemy z kosmicznych kurczyły się do maleńkich lub w nadzwyczajny sposób znikały zupełnie, a na ich miejsce przychodziła ulga. Zadaję sobie pytanie, czy dlatego kurczowo trzymamy się utartych schematów, pracy tylko po to, by zaspokoić swoje potrzeby materialne? Czyżby dlatego nie zmieniamy miejsca, czy charakteru samej roboty, mimo że w gruncie rzeczy jej nienawidzimy, nienawidzimy szefa, nie mamy szans na awans, rozwój, poprawę zarobków? Czy dlatego stajemy się dobrowolnymi współczesnymi niewolnikami? A może jest jakaś głębsza przyczyna tak chorej sytuacji i tkwienia latami w popsutym układzie? A może większość z nas innego świata już nie widzi? Tak samo jest w codziennym życiu ze strachem. Najczęściej okazuje się, że to żaden przeciwnik, tylko zwyczajny chojrak. Może czas, by wygarnąć wreszcie głupiemu szefowi, żmii z „korpo”, mężowi, żonie, temu czy tamtemu moraliście, co o nim myślimy, gdzie go za przeproszeniem mamy, i już? Bo strach ma to do siebie, że lubi się panoszyć zwłaszcza tam, gdzie spotka przeciwnika, który się od niego odwraca.

Mój ojciec przez dwadzieścia pięć lat ani razu nie wziął L4. Z gorączką, z rozmaitymi bólami wlókł się do roboty, bo sądził, że tak trzeba, a chorować nie wypada, że bez niego kopalnia runie. W re­zultacie później zafundował sobie dwa zawały, a kiedy wreszcie wypchnięto go na emeryturę, to z nagłego wyhamowania, bezczynności, rozpaczliwej pustki niedługo później zmarł. A kopalnia nadal wypluwała tysiące ton węgla, a gwiazdki na niebie nadal migotały wesoło.

W osadzie Czukczów wyszedłem przed jurtę na fajkę, spojrzałem w to samo, tylko bardziej rozgwieżdżone niebo i przekonałem się, że u tych prostych ludzi na dalekiej Północy łatwiej wszystko znieść i pojąć. I choć jest ich tam jak na lekarstwo, to po latach wiem, że spotkałem prawie same boginie i samych bogów.

Wybitny polski badacz tamtej ziemi, carski zesłaniec Wacław Sieroszewski mieszkał z Jakutami, Ewenkami, Czukczami kilkanaście lat. Opowiadał im kiedyś o Europie, o pięknych i bogatych krajach, w których zdarza się, że ludzie głód cierpią, a nawet umierają z tego powodu. Jakuci zaczęli się śmiać – jak to umierają, przecież mogli pójść zjeść do sąsiada.

***

W dawnych czasach i po naszych wioskach wędrowały dziady – starcy, pielgrzymi. Żyli z jałmużny, a przyjmowano ich radośnie, bo byli chodzącymi mędrcami i wiele o świecie wiedzieli. Chłopi wierzyli w ich uzdrowicielską moc i nadprzyrodzone zdolności przepowiadania jutra. Witano ich zawsze z czcią i bojaźnią, gdyż nigdy nie było wiadomo, czy nie zesłało ich przypadkiem niebo…

Zacznijmy znów jak przed laty chodzić do sąsiadów po cukier do placka. Może staniemy się od tego lepsi?

P.S. Rzecz jasna, jako Mikołaje „nie od święta” zrewanżowaliśmy się później gospodarzom Czukczom naszymi podarkami: cukrem, żywnością, prawdziwą herbatą. Wieźliśmy tego sporo, bo dotarliśmy tam ciężarówką.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *