W poprzednim odcinku rozważań o relacjach na linii państwo (podatnicy) – świat nauki – biznes poruszałem wielokrotnie, w oparciu o przykłady, kwestię przerysowanej roli koncernów i wielkich korporacji w kreowaniu postępu technologicznego i innowacyjności. Dziś kolejne przykłady na to, że nic nie jest tak jednoznaczne i transparentne, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
Przemysł farmaceutyczny wzbudza liczne kontrowersje. Biotechnologia przemysłowa, cały sektor nauk o życiu niewiarygodnie skorzystał na aktywnym, pobudzającym rynek wpływie państwa i mam tu na myśli lidera, czyli Stany Zjednoczone. Finansowanie badań odbywa się w ramach krajowych instytutów zdrowia. Kwota transferu do tego sektora tylko w 2012 roku wyniosła 31 miliardów dolarów. To było pięć lat temu i mimo faktu, że prezydentem USA został Donald Trump, który daniny państwa chce (chciał) ograniczyć, zwłaszcza w ubezpieczeniach, to jednak trudno sobie wyobrazić, by kolegów po fachu – wielkich biznesmenów kierujących farmaceutycznymi gigantami chciał pozbawić rzeki państwowych funduszy, dzięki którym opływają w niewiarygodne zyski i dostatki. Można – z drugiej strony – bardziej konkretnie zapytać jakie korzyści mają instytuty zdrowia, czyli państwowe agendy z przekazywania ogromnych grantów do przemysłu farmaceutycznego? To tym bardziej ciekawe, ponieważ w latach 80. USA bardzo obawiały się komercjalizacji wynalazków w dziedzinie zdrowia i ochrony życia. Ale biznes nie znosi próżni,. Niebawem Kongres przyjął poprawkę, która pozwalała opatentować wynalazki powstałe dzięki funduszom publicznym. Ułatwiała dostęp do patentów – dlatego rychło nastąpił prawdziwy wysyp nowych firm start-up’owych, które zakładali naukowcy pragnący dorobić się na swoim talencie i wyposażeniu uniwersytetów, dotowanych publiczną kasą. Poprawka zaleca ostrożność, ponieważ podatnik nie może płacić dwa razy, czyli za badania, a następnie za drogie leki. W konsekwencji więc rząd powinien mieć prawo do obniżki cen środków medycznych, które w większości powstały dzięki badaniom finansowanym z funduszy publicznych. Ale amerykański rząd nigdy nie regulował tych cen. Podobnie dzieje się w Polsce i rzecz wcale nie dotyczy refundacji cen leków, bo i ona odbywa się przecież tak samo ze środków będących daniną podatników. Nie dość więc, że nie uznajemy roli sektora publicznego w rozwoju najnowocześniejszych technologii służących ochronie zdrowia ludzi (pomoc publiczna), to jeszcze rządy nie mają odwagi odzyskać od korporacji i koncernów farmaceutycznych tego, co im się należy. Tego, co należy się przeciętnemu Smithowi, czy Kowalskiemu. Tymczasem rozwiązanie jest bardzo proste. Ceny leków wytwarzanych przy wsparciu sektora publicznego powinny odzwierciedlać udział funduszy (USA) federalnych, czy (Polska) państwowych. Ani tam, ani u nas nikt nie ma odwagi uchwalić prawa regulującego logicznie i sprawiedliwie te kwestie. To dlatego prawie codziennie ronimy łzy na wieść o tym, że publiczne zbiórki pieniędzy przez Internet ratują życie maluchom leczącym się za miliony dolarów w najlepszych amerykańskich klinikach. Cóż za hipokryzja i oszustwo! Czy należy się dziwić, że uczucia prawie zawsze przegrywają z wielkim kapitałem? Na szczęście przeciętni ludzie mają jeszcze serce. I to jest właśnie tragiczne, że empatia nie pozwala im zastanawiać się dlaczego walka z rzadką, śmiertelną chorobą kosztuje miliony złotych lub dolarów w odniesieniu do jednego przypadku.
Jest oczywiste, że bez współpracy rządów z koncernami farmaceutycznymi nie ma mowy o rozwoju leków tzw. sierocych, stosowanych właśnie w chorobach rzadkich, leków, których produkcja jest mało opłacalna ze względu na niewielką grupę nabywców. Przykład pierwszy z brzegu. Leczenie terapią enzymatyczną jednego pacjenta cierpiącego na genetyczną chorobę Gauchera, która może doprowadzić do dysfunkcji wątroby i śledziony (narządy te mogą być powiększone 30-krotnie!), a także układu kostnego i nerwowego, co uniemożliwia normalne funkcjonowanie, może w wymiarze roku kosztować średnio 150 tysięcy euro. To bajońska suma. W Polsce na tę chorobę zapada około 100 osób rocznie. I w zasadzie nie ma dla nich ratunku. Dlaczego to kosztuje aż tyle? Argumentacja jest przerażająca. Cena leków nie zależy od ich składu, lecz ma zrekompensować koncernom koszty terapii nierentownych. Poza tym znaczna część kwoty idzie na cele marketingowe. Nic więc dziwnego, że przez całe dziesięciolecia nie pojawiają się żadne tańsze zamienniki. I nie ma na to szans w przyszłości. W tym aspekcie pojawiające się co jakiś czas doniesienia o wynalezieniu cudownego leku na raka tego, czy owego, zakrawają na ironię, kpinę i wzruszenie ramion. Albo raczej na gorzkie łzy. Aspiryna nie pomoże na wszystkie dolegliwości, plagi i nieuleczalne (?) choroby. To producent i jego polityka marketingowa ustalają ceny, podczas gdy strony, które finansowały badania nie odzyskują zainwestowanych środków. Dotyczy to także rządów, które udzielały subwencji – muszą ponownie – jeśli budżet im na to pozwala…i dobra wola polityków – płacić za leki, gdy te są już gotowe. Jeśli przeanalizować kryteria, które mają spełniać leki sieroce, to okaże się, że bez odpowiednich zachęt finansowych ze strony państwa ich produkcja byłaby nieopłacalna. Może się wydawać, że tak ma być. Jednak z drugiej strony produkcja leków sierocych nie powinna być nastawiona na ogromne zyski, ponieważ cierpi na tym cały system ochrony zdrowia. Przyjdzie więc taki moment, że państwa nie będą mogły dłużej finansować tych preparatów. Przyjdzie więc chyba pójść drogą Holandii i zalegalizować eutanazję przynajmniej w odniesieniu do tych rzadkich w tym przypadku horrendalnie drogich w leczeniu chorób… Ale czy na drodze do przyjęcia tego drastycznego rozwiązania znów nie staną kwestie ideologiczne? W Polsce na pewno tak. Smutne, że we zasadzie nikt nie sięga intelektem głębiej w poszukiwaniu racjonalnego rozwiązania tego problemu.
Innowacyjne państwo
Obszar leków sierocych to dobra odskocznia do rozważań dotyczących kwestii związanych z interwencją państwa w implementację innowacji do przemysłu. Na ten temat brakuje publicznej debaty. W Polsce przed kilku laty manifestem „Mądra Polska” próbował ją rozpocząć prof. Michał Kleiber – ówczesny prezes PAN. Wszystko ucichło w morzu komunałów i odżywa jedynie przy okazji marketingowego szumu związanego z elektrycznymi autami wicepremiera Morawieckiego lub dobijania się środowisk naukowych i nielicznych start-€powców o granty z UE. A więc też o pieniądze podatników. Rzadkie, społecznie niezbędne preparaty farmakologiczne są niezwykle drogie, ale powoli to windowanie cen zaczyna ogarniać inne wyroby z półki wysokich technologii nie posiadających takich walorów rynkowych, które wzbudzały by masowy popyt. W odniesieniu do niszowych leków szermowanie argumentem, że to kapitalizm wymusza takie zachowania ich producentów jest dwuznaczne etycznie. Ale w innych dziedzinach technologiczny wyścig szczurów, konkurencja państw też powoduje podobne zachowania wytwórców. Rządy konkurują z sobą, choć gospodarka ma globalny charakter. To rodzaj swoistej wojny gospodarczej, paradoksalnie przybierającej inne niż dotychczas barwy. Politycy odkryli, że globalizmowi można przeciwstawić państwa narodowe, protekcjonistycznie chroniące swoje gospodarki. Na tym polega populizm zasadzony na najbardziej prymitywnych, egoistycznych postawach słabo wykształconych i nie orientujących się w świecie globalnym ludzi. Odwoływanie się do tych przywar jest tak samo niebezpieczne, jak nieprzytomne wspieranie tendencji globalistycznych. Gdzie zatem jest złoty środek? Odpowiedzi na to fundamentalne dla stojącego na krawędzi zmian świata pytanie poszukują obecnie wszystkie co światlejsze umysły. Jedno przeczucie ma coraz powszechniejszy wymiar: Coś musi się stać… Bo ludzie nie będą już dalej tolerować podziału na drapieżniki i ofiary. Jaką rolę powinny odgrywać państwa zarządzające bogactwem wypracowanym przez swych obywateli? Czy nadal mają je pompować, nie żądając zwrotu nakładów w nienasycone korporacje i międzynarodowe koncerny, płacić za badania i potem jeszcze za wyroby, które dzięki nim wyprodukowano?
W tym kontekście modne od lat terminy typu „partnerstwo publiczno-prywatne w świecie wysokich technologii, a te ciągną cywilizację do przodu, są czysty, pozbawionym treści nieprawdziwym frazesem. Nie ma żadnego partnerstwa a jedynie bezczelne dojenie tłustych (do czasu) krów, jakimi są stosunkowo najwyżej i wysoko rozwinięte i zasobne społeczeństwa a przede wszystkim ich rządy. One nie mają żadnej społecznej kontroli nad swymi niebotycznymi wydatkami wspierającymi przemysł wysokich technologii, ale też działających na rzecz infrastruktury technicznej. Przeciętnemu obywatelowi ta sfera po prostu zwisa, ponieważ o mechanizmach w niej działających nie ma bladego pojęcia. Wie tylko jedno: bogaci się bogacą a biedni biednieją. I ten stan na pewno długo trwał nie będzie wziąwszy pod uwagę naturę ludzi i skłonność tego gatunku do rozwiązywania problemów egzystencjalnych w sposób gwałtowny i najczęściej siłowy. Tacy jesteśmy.
Patogenne metody, przy pomocy których od dziesięcioleci urządzamy nasz skomplikowany świat: gospodarkę, politykę, wzajemne relacje zrodził jeszcze potężniejsze różnice pomiędzy ludźmi. Nowoczesny kapitalizm, a to wynika z samych jego założeń, bynajmniej nie troszczy się o sprawy socjalne i dobro publiczne systemowo, we współdziałaniu z państwem. Filantropia miliarderów jest żałosnym przejawem bezradności i braku mądrych pomysłów w tej sferze. Obecna sytuacja skłania do podejmowania prób wyjścia z impasu przy wykorzystaniu zasady mutualizmu.– jednej z interakcji protekcjonistycznych między populacjami, charakteryzującej się obopólnymi korzyściami o takim stopniu, który praktycznie wzajemnie uzależnia istnienie obu populacji, w tym przypadku państw i korporacji. Beneficjentem tego nowego rodzaju relacji mają być zwykli ludzie. Ich prawie już 10 miliardów – na pewno w połowie tego stulecia. Fantastyka? Być może. Zadanie tak trudne, że aż niewykonalne?. Końcowym beneficjentem miałaby być cała ludzka populacja. Konieczne jest zatem stworzenie jeśli nie globalnego, to w ramach grup państw przynajmniej systemu redystrybucji zysków wygenerowanych dzięki publicznym dotacjom na badania naukowe, w wyniku których ich wyniki zostały skomercjalizowane przez przemysł osiągający ogromne profity.